Kiedy Lech Kaczyński został prezydentem, pomyślałem sobie - trudno. Wprawdzie nie głosowałem na niego, ale stwierdziłem, że ma szansę być sympatycznym przywódcą w kraju, w którym trzeba się przecież postarać, żeby na urzędzie prezydenta coś zepsuć. Niestety, Lechu się postarał.
To, że jego brat to wyrachowany, polityczny zabijaka, który bez skrupułów podporządkuje sobie wszystkich i wszystko wiedzieli wszyscy, którzy o Jarosławie mieli jakiekolwiek pojęcie. Jednak Lech kojarzył się bardziej jako nobliwy misiek, który załagodzi trochę powszechną atmosferę spod znaku "teraz kurna my". Niestety, najczarniejszy scenariusz okazał się faktem i zamiast prezydenta wszystkich Polaków mamy prezydenta swojego brata.
Jako obywatel jestem w stanie wybaczyć mu wiele. Mało medialną żonę, fatalnych doradców, nawet totalną ignorancję w sprawach międzynarodowych. Ale są rzeczy, których przemilczeć nie mogę i korzystając z wolności słowa panującej (jeszcze) w tym kraju pozwolę je sobie wyartykułować.
Po pierwsze Lech Kaczyński jest kłamcą. Niby żadna nowość. Politycy ogólnie kłamią, poprzedni prezydent też lepszy nie był, ale tym razem miała być przecież odnowa moralna. A prezydent kłamał przecież w żywe oczy mówiąc np., że pozbędzie się części rezydencji wypoczynkowych, a te które sobie zostawi, pozostaną do dyspozycji artystów, naukowców i ekonomistów.
Razi też ogólny bełkot wydobywający się z ust głowy państwa. Szczerze współczuje tłumaczom, którzy muszą przekładać na wszystkie języki świata pomruki i chrząkania Lecha Kaczyńskiego. Ktoś powinien doradzić Kaczyńskiemu wizytę u logopedy, szczególnie gdy posłucha się w jakim stylu władają swoimi ojczystymi językami premier Wielkiej Brytanii czy prezydent Francji.
Kiedy już nawet zrozumiemy o co prezydentowi chodzi, to okazuje się, że za wszystkie problemy kraju i współczesnego świata w ogóle odpowiada "układ i partia, której nazwy nie trzeba przecież wymieniać". Niesmak, to w tym przypadku delikatne określenie.
Ostatnio wyszło też na jaw, że w sytuacji stresowej prezydent zwyczajnie dostaje sraczki. Z całym szacunkiem dla urzędu głowy państwa, ale wydawało mi się, że z tym stanowiskiem wiąże się jeden wielki stres i jeśli ktoś sobie z tym nie radzi, to nie powinien się pchać do Belwederu.
Panie prezydencie... Koń by się uśmiał!
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.