PAMIĘTNIK CZOŁGISTY
anonimowego
żołnierza Polskich Korpusów Inwazyjnych
część VIII by Yoghurt
15
VII 2052
poniedziałek
No, mamy dwudniowe urlopy, bo Kanadastańczycy spieprzają aż
miło. Nasi chłopcy latający nad głowami postanowili też się
trochę zabawić- przecież nie cala chwała może przypaść
naziemnym, nie? Poprosiłem znajomego pilota, aby zabrał mnie
jako obserwatora- zawsze chciałem popatrzyć jak wygląda
bombardowanie od strony bombardującego. Faaajne było,
przelecieliśmy nowiutkim „Płomieniem VI” (następcą
słynnej iskry II) a kumpel pozwolił mi nawet nacisnąć wielki
czerwony guzik na konsolecie! Gdy nadlecieliśmy nad obóz
Kanadastańczyków, otworzyli do nas ogień ze wszystkiego co
mieli, ale połowę pozabijały rykoszetujące od naszego
pancerza pociski. I wtedy nacisnąłem sobie ten wielgachny
guzik... No to USA może nam podziękować- mają kolejne jezioro
w stanie Michigan.
16 VII 2052
wtorek
Chłopaki mi nie uwierzyli, że latałem „Płomieniem VI”,
ale niech nie wierzą, ja wiem swoje. Postanowiłem skorzystać z
przepustki i polazłem na miasto, a stacjonowaliśmy wtedy w
odbudowanym Chicago. Popatrzyłem na tą biedę szerzącą się
na ulicach, na te zagłodzone bezdomne dzieci i na tych
wychudzonych ludzi, chodzących niczym żywe trupy po ulicach. I
te zrujnowane domy, wyglądające niczym warszawskie kamieniczki
z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia (wiem jak
wyglądały, bo dzidek mi zdjęcia pokazywał kiedyś) Cóż za
biedny ten kraj te Stany. I pomyśleć, że kiedyś naszych
rodaków tutaj ciągnęło...
17 VII 2052
środa
Koniec przepustek. Syf się obłowił pamiątkami, oddali mu za
zapasowe sznurowadło od swojego buta wszystkie „ekszyn
figjurz” jak to oni nazywają. Co prawda proponowali mu za
„święte sznurowadło czołgisty PKI” (jak zacytował ich
Syf) cały sklep, ale odmówił, przecież nie opłaca się w
Stanach inwestować.
Musze powiedzieć po raz kolejny, że Amerykańcy znają się na
robieniu figurek. Jeden taki żołnierzyk nawet bardzo mnie
przypomina.
Dowództwo kazało nam wyruszyć do Kanadastanu, bo ponoć
niedobitkami wielkiej niegdyś armii Osamy zajmą się
amerykańscy żołnierze. Heh, już to widzę... No cóż,
przynajmniej oszczędzimy sobie nieco amunicji.
20 VII 2052
sobota
Dojeżdżamy do Montrealu. Pędząc z moim plutonem przez
Kanadastan nie napotkaliśmy większego oporu, nie licząc tego
batalionu piechoty który okopał się w mieście. Nie chciało
nam się bawić w walki uliczne to wystrzeliliśmy nasze pociski
burzące ze zubożonym uranem i przejechaliśmy sobie po
zgliszczach. Doświadczenie nauczyło nas, ze po każdej walce
ulicznej musimy wymieniać talerz od dekodera satelitarnego, a
Syf nie może kibicować Legii na kanale „plus Sport” a ja
nie mam jak oglądać Kartun Netłork.
22 VII 2052
poniedziałek
Stoimy na przedmieściach Montrealu. Chłopaki z mojego plutonu (
i nie tylko, zaraz za nami ciągnął oddział piechoty
zmechanizowanej i oddział wsparcia) już podnosili lufy aby
oddać salwę zmiatającą trzystumetrowej wysokości
fortyfikacje obronne, ale w ostatniej chwili nadszedł rozkaz ze
sztabu, ze atak odwołano z powodu nowego święta państwowego-
Dnia Pomocnika Hutnika. Z nudów pograliśmy w karty (wygrałem w
pokera skrzynkę amunicji od jakiegoś szeregowego z piechoty i
tylne chlapacze do lekkiego czołgu „Nosorożec II”) i
obserwowaliśmy przez dalmierze jak obrona miasta biega
chaotycznie we wszystkie strony w okopach i na murach. Jakiś
desperat wywalił w stronę naszych pozycji jakieś 10 pocisków
120mm z jednej z wieżyczek obronnych, ale zdenerwowany faktem,
ze mu się kawa przez te salwy wylała wsiadł do czołgu i
uciszył uciążliwą wieżyczkę ze wszystkich luf... Faktu, że
zniszczył przypadkiem pół zachodniego muru nie wspomniałem w
raporcie.
23 VII 2052
wtorek
Nareszcie sygnał do ataku. Wszyscy z okrzykiem „Urrrrraaaaa”
na ustach otworzyli ogień... Cholera, mieliśmy nie niszczyć
zbyt wielu zabudowań poza obronnymi, ale któż mógł
przewidzieć, że salwa 4 ciężkich czołgów, 8 lekkich i 20
piechociarzy z bronią ręczną zmiecie z powierzchni ziemi pół
miasta? E, nikt nie zauważy. No cóż, wkroczyliśmy dumnie
jadąc na przedzie i rozjeżdżając co chwila jakiegoś kretyna,
co nam pod koła wpadał, umierając z imieniem Osamy na ustach.
Niektórzy co mądrzejsi uciekali, nawet nie chciało nam się
marnować amunicji. Zresztą po co, skoro ci, którzy wiali
porzucając broń byli rozstrzeliwani przez innych, którzy
chcieli się bronić? Będą oszczędności w budżecie dzięki
temu...
Wieczorem, po pokonaniu obrońców dojechaliśmy pod pałac
samego Wielkiego Przywódcy Kanadastanu. Dostałem zaszczyt
postawienia mu ultimatum, więc przemówiłem przez głośnik
zamontowany na czołgu i wezwałem garnizon pałacu jak i samego
Osamę do poddania. W odpowiedzi usłyszałem tylko śmiech, ale
faksem dowództwo przysłało rozkaz, abyśmy nie atakowali
dzisiaj... Rozłożyliśmy się więc pod murami pałacu i
czekaliśmy na nastanie dnia kolejnego. Śpiewaliśmy przy
ognisku, znów graliśmy w karty, Wojtek przyniósł nawet
holoprojektor z bagażnika i zrobiliśmy sobie seans filmowy...
by Yoghurt